Leżałam na Słonecznej Polanie rozmyślając nad wieloma nurtującymi mój umysł pytaniami. Jedno, które zadawałam sobie już od kilku lat chyba dwóch to Co to tak naprawdę jest miłość? Wydaje mi się, że jest to uczucie bliskości, które łączy dwie bliskie swoim sercom, osoby. Ogólnie uważam, że
miłość polega na silnej więzi między płcią przeciwną. Jednak nie każdy jest wiekowo przygotowany na
miłość. Dla niektórych bycie razem w związku to przebywanie w swoim
towarzystwie. Jednak nie dla mnie. Ja uważam, że polega na ufaniu sobie,
no i może trochę przebywaniu razem. Dalej jednak nie wiedziałam co to tak naprawdę znaczy ta cała miłość... Nie żebym w dzieciństwie nie była kochana, ale ja nie szczególnie potrzebowałam miłości rodziców w dzieciństwie. Nie chciałam jej, bo do niczego nie była mi potrzebna. Co mogłam dostać za bycie przytuloną przez matkę lub ojca? Nic... Oparłam głowę o drzewo, które poczochrało moją sierść na głowie. Podniosłam się z ziemi, ale zaraz opadłam na drugi bok z lekkim uśmiechem, wręcz niewidocznym. Nagle zza krzaków wyłoniła się sylwetka znajomego psa ze sfory. Znajomego!? Na pewno nie... Może i go znałam, ale z nikim nie gadałam jeszcze nie wliczając w to Rambo. Popatrzyłam na psa.
- Kim jesteś? - spytałam z przymrużonymi oczyma. Pies widocznie był zaskoczony moim pytaniem i nieco przestraszony, że zadałam je tak znienacka. Zrobił krok w tył.
- Ja... Bentley. - urwał krótko. Skinęłam głową i zamknęłam na chwilę oczy. Czułam na sobie wzrok psa. Gwałtownie otworzyłam oczy.
- Rose Hope... - przedstawiłam się śmiało unosząc moją śnieżnobiałą głowę wysoko.
< Bentley? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz